Ustawa o mniejszościach narodowych, etnicznych i językach regionalnych, o której pisałem w ostatnim numerze „Montesa” – mowę, którą można usłyszeć jeszcze gdzieniegdzie na Kaszubach – zaliczyła do „języków”. Język używany na Górnym Śląsku w ogóle nie był wart prób określenia go w ustawie. Dalej więc mówić się będzie o nim – gwara, mimo, że każdy, kto musnął chociażby sprawy językoznawstwa, wie jak jest ta nazwa błędna i fałszywa. Gwarą bowiem przyjęto nazywać w nauce o języku mowę używaną na bardzo nieznacznym terytorium ( jedna lub kilka wsi). Na większym obszarze mówi się już w dialektach. Na ziemiach polskich gwarą mówiono na wsi. Innym językiem posługiwano się w miastach. Całkiem innym mówiła szlachta i możnowładztwo ( „ Rozmowa między wójtem, panem a plebanem”). Sytuacja na Śląsku ( potem już tylko na Górnym) była diametralnie inna i do poprzednich przykładów pasowała nijak. Gwar na Górnym Śląsku nie było i nie ma
( może poza Wilamowicami – wsi ze specyficznym językiem potomków niderlandzkich osadników). Po śląsku mówił i chłop i robotnik i ksiądz. Tak samo mówiono na wsi, w osadach i w miastach. Nawet książęta pszczyński i świerklaniecki kazali dzieci uczyć śląskiego. Niemcy nazywali ten język „wasserpolnisch” lub „schlesisch”, Polacy z porównywalną dozą wyższości i lekceważenia zaliczyli go do gwar i w różnych okresach, z różnym natężeniem restrykcyjności, starali się eliminować go z życia publicznego. Czym jest śląska mowa i jak pasuje do oficjalnych polskich map językowych, najtrafniej określiła babcia ( rocznik 1903 )w jednym z wywiadów sprzed jedenastu lat: „ Jo znom czi gwary: ślonsko, polsko i niemiecko”.
Dzięka Bogu doczekaliśmy się czasów, w których największy znawca języka polskiego – profesor Jan Miodek – nie tylko, że szczyci się tym, że biegle włada śląskim, lecz także podkreśla fakt, że człowiek władający równie dobrze językiem literackim, oficjalnym, jak i językiem stron rodzinnych, najbliższego otoczenia, jest bliższy osiągnięcia pełni. Częste porozumiewanie się w obu tych sferach językowych wymaga bowiem nie tylko sięgnięcia do dodatkowych komórek mózgowych i pokładów pamięci, lecz także płynnego poruszania się w różnych stanach uczuciowych i emocjonalnych. Z poziomu niejako oficjalnego, uładzonego i zdawkowego, przejść możemy do bardziej familiarnego, lepiej oddającego nasze sympatie i stosunek do rozmówcy. Polszczyzna służy nam do przedstawiania naszego poziomu intelektualnego i naszych poglądów. Po śląsku łatwiej nam wyrazić nasze uczucia i nastroje.
Nie jestem zwolennikiem uczenia w szkołach języka śląskiego, jak też jego kodyfikacji, o co niektórzy apelują. Nie widzę też konieczności przełożenia „Pana Tadeusza” na śląski. Proszę jedynie z tego miejsca, by nie określać naszej mowy jako gwary. Nazwa ta fałszuje rzeczywistość i sugeruje nadal ( jak za Grażyńskiego i Grudnia), że po śląsku mówi się po wsiach i to sporadycznie.
Biegłym w godce i tym, którzy chcą się dopiero z nią zapoznać polecam zerknąć do ukazujących się w różnej formie słowników śląsko-polskich. Znajdą tam przykłady świadczące nie tylko o niesłychanym bogactwie leksykalnym ( na określenie: „grubego” znalazłem 11 wyrazów), z mnóstwem słów nie mających odpowiednika w wielu językach literackich, lecz także dużo wyrazów odzwierciedlających wyjątkowo barwne życie towarzyskie i obyczajowe. Czy wiecie, że „wyszczyżki” to dzieci oczekujące na poczęstunek od pary młodej? Że „szlapok” to uczestnik zabaw tanecznych ustawicznie depcący partnerkę po nogach? Ileż tych zabaw musiało być, by mogło wejść w użycie to słowo! Jaką oprawę i tradycję musiały mieć wesela, na których wyszczyżki wyraźnie zaznaczały swą obecność! Piszący zaś te słowa to – „zagwandek” – ostatnie dziecko w rodzinie, urodzone po dłuższej przerwie przez matkę w dojrzalszym już wieku.
Jan Hahn